Przedostatni rozdział...
Z domków zaczęli wychodzić różni
obozowicze. Niektórzy jeszcze z piżamach. Córki Afrodyty miały
potargane włosy i byle jak nałożoną zbroję, ale choć raz się
tym nie przejmowały. Wszyscy patrzyli się tylko na hordę potworów
pragnącą zniszczyć nas i nasz dom.
Teraz, kiedy już chyba wiedziałam,
jakie jest moje pochodzenie, miałam wrażenie, że mogę zrobić
wszystko, i chyba jako pierwsza ruszyłam do ataku. Reszta
obozowiczów po krótkiej chwili również to zrobiła.
Atakowałam mnóstwo potworów. Cudem
unikałam ran, ale ta dobra passa nie potrwała długo. Po jakichś
dwóch godzinach zaciekłych walk i bronienia wszystkich budowli w
Obozie jeden potwór drasnął mnie nożem w ramię. Strasznie mocno
mnie bolało. Zacisnęłam zęby i z niepokojem spojrzałam na swoje
ramię. Oprócz wylewającej się tonami krwi widziałam też
przebłyski czegoś zielonego, co powoli znikało w odmętach
czerwonej mazi, czyli inaczej mojej krwi. To musiała być trucizna.
Kiedy tak patrzyłam na swoje ramię
nagle jakiś potwór mnie zaatakował. Gdyby nie Annabeth byłabym
już dawno tylko plamą. Zresztą nie pierwszy raz tego dnia o mało
uniknęłam śmierci. Spojrzałam na nią i lekko się uśmiechnęłam.
-Dzięki – sapnęłam i skrzywiłam
się, bo trucizna najwyraźniej zaczęła działać.
-Co jest? - zmartwiła się Annabeth, a
ja tylko wskazałam ruchem głowy na moe ramię. Najwyraźniej
zostały w nim resztki zielonej mazi, bo wyraz twarzy Ann kompletnie
się zmienił.
Złapała mnie za rękę (nie prawą,
tą zranioną, tylko lewą) i pociągnęła za sobą. Zaciągnęła
mnie do Michelle, córki Apollina która w specjalnie ukrytej
kryjówce za pawilonem jadalnym razem ze swoim rodzeństwem
opiekowała się rannymi.
-Zatruta – powiedziała Ann i
wskazała na mnie, a Michelle natychmiast wzięła jakiś dziwny
przyrząd do ręki i kazała mi przykucnąć.
Po piętnastu minutach zaciekłej pracy
Michelle nareszcie oznajmiła, że jestem uratowana i powinnam wracać
do walk. Jakby na potwierdzenie jej słów przed nami wyrósł
potwór. Nie wiedziałam jaki i nie miałam czasu, żeby lepiej mu
się przyjrzeć. Michelle, jej rodzeństwo i reszta chorych krzyknęła
przeraźliwie, bo żadne z nich nie było w stanie się bronić –
albo leczyli innych, albo sami byli poszkodowani.
Sięgnęłam po swój sztylet i z
okrzykiem bojowym rzuciłam się na potwora. Nie był specjalnie
mądry i w ciągu dwóch minut go pokonałam. Po pojedynku jedna z
chorych zaczęła bić mi brawo, a reszta się do niej przyłączyła.
Uświadomiłam sobie, że właśnie uratowałam ich wszystkich.
Jednak było to niczym w porównaniu do tego, co zrobiłam później...
Ale nie będę zdradzać.
Wraz z nadejściem nocy potwory się
wycofały, ale jakiś dodatkowy zmysł podpowiadał mi, że wrócą
rano. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ale chyba podobnie jak ja
wiedzieli, że to nie koniec.
Pawlion jadalny był uszkodzony z
prawej strony, a domek Aresa został całkowicie zmiażdżony, ale
oprócz tego nie mieliśmy żadnych szkód. W budynkach. Ale
obozowicze... było nas dużo, dużo mniej niż... no, na przykład
poprzedniego dnia. Obozowiczów, którym nic nie było i mieli
jedynie lekkie obrażenia, było tylko szesnaście (w tym ja). Reszta
była albo ciężko ranna, albo... no, już ich nie było. Choć
byłam skrajnie wyczerpana, Chejron nalegał na naradę wojenną,
która ze względu bezpieczeństwa odbywała się na trawie w samym
środku obozu. Brali w niej udział dosłownie wszyscy, którzy tylko
trzymali się na nogach, a ci, którzy nie mieli siły stać, ale
mieli siłę gadać i myśleć leżeli na skraju naszego kręgu i się
przysłuchiwali czasami coś wtrącając.
Chejron omawiał różne sprawy. Przede
wszystkim kazał tych najbardziej rannych przewieźć do bezpiecznego
miejsca. Jego dokładne położenie powiedział później w sekrecie
grupce herosów wyznaczonych do przetransportowania ich tam.
Kiedy narada się zakończyła,
pobiegłam do Chejrona żeby na osobności powiedzieć mu o
podejrzeniach dotyczących mojej rodziny. Był zaskoczony, ale chyba
uznał, że jest to dosyć prawdopodobne. Zanim się obejrzałam,
była już pierwsza w nocy, więc położyłam się choć na te kilka
godzin spać.
Tak jak potwory odeszły z nadejściem
zmroku, tak z nadejściem świtu przyszły. Pojawiły się około
piątej rano. Sama byłam już na nogach około czwartej nad ranem i
tylko czekałam aż przyjdą. Tym razem byliśmy gotowi, ale było
nas, jak już mówiłam, znacznie mniej.
I tutaj to zdarzenie, które zapamiętam
chyba do końca życia. Nie wiem, ile czasu minęło od rozpoczęcia
bitwy ani która była godzina, ale wiem, że słońce było już
wysoko na niebie. Trafiłam w pole widzenia Angeliny, która
poprzedniego dnia walczyła w obronie herosów, choć spodziewałam
się po niej czegoś innego. Tego dnia też tak było, ale i tak jej
nie ufałam.
I słusznie.
W pewnym momencie Angelina krzyknęła.
W tym krzyku było coś, że na chwilę wszyscy przestali walczyć i
spojrzeli na nią. A potem ta przerażająca dziewczyna zaczęła
rosnąć, wrzeszcząc przy tym jak obżynane zwierzę. I potem
normalnie pękła. A na jej miejscu pojawiła się jakaś okropna
kobieta z wężowym ogonem. Potwory zaczęły się uśmiechać, a
herosi krzyczeć. Na moich oczach zdeptała dwójkę chłopaków,
chyba z domku Hermesa. To mnie rozwścieczyło. Do tego stopnia, że
chyba zwariowałam.
Zaatakowałam tą dziwną potworzycę.
Wskoczyłam na jej dziwny łuskowaty
ogon. Ona zaryczała i chciała mnie zrzucić, a ja zaczęłam
krzyczeć i wspinać się dalej. Problem zaczął się, gdy jej ogon
się skończył a zaczęła zielona skóra. Łypnęła na mnie
dziwnym okiem a ja na nią. I wtedy przytrafiło mi się cholerne
szczęście. Ona podniosła nogę, żeby kogoś zdeptać, a ja w tym
samym czasie przeskoczyłam na jej nogę i ją w nią dźgnęłam.
Ona zawyła i zamieniła się w stertę kości.
Ale w tym samym czasie usłyszałam
tupot od strony Wzgórza.
To był Chaos.
Dziwna energia która zaczęła mnie
rozpierać umocniła się. Ruszyłam w jego stronę. On był szybszy
i zaatakował mnie. Zaskoczył mnie więc upadłam. Chaos się
dziwnie uśmiechnął i podszedł do mnie. Już podniósł miecz i
chciał mnie zaatakować, ale usłyszeliśmy róg. Chwilę potem z
lasu wyszło z co najmniej pięćdziesiąt dziewczyn w srebrnych
strojach, takich jak miała Bianca.
Łowczynie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz