Zaczniemy od konkretów,
co? To nazywam się Lia Jones mam 15 lat... I jestem herosem. Ale
przekonacie się jak i co.
Ze złością wtaranowałam
do klasy i z impetem rzuciłam ławki na blat. Jeden z zesytów upadł
na podłogę a podniosła go... oczywiście Elena Ravien, mój
najgorszy wróg. Wyciągnęła rękę z zeszytem do mnie i
powiedziała:
-Oj, kukrydziany dziób
nie umie utrzymać zeszytu?
-Odwal się Ravien.
Czarnowłosa przystawiła
swoją twarz do mojej.
-Nie mów tak do mnie
nigdy, śmieciaro.
Tego już było za wiele.
Miałam dość! W domu same problemy, w szkole to samo. Byłam
wściekła na tą Ravien!! Pozwalała sobie na zbyt wiele.
-Oddaj mój zeszyt.
-Jest całkiem ładny –
udała zaskoczenie – Spiszę pracę domową, ok?
-Oddaj mój zeszyt!
Nagle poczułam się jakby
ktoś uderzył mnie po twarzy. Okna otworzyły się i zawiał
niesamowity wiatr. Wszystkie rośliny się wydłużyły. Kilka
doniczek eksplodowało. Nie miałam pojęcia co się dzieje, dlatego
troszkę się przestraszyłam. Kiedy gniew minął wiatr ustał, ale
zniszczenia zostały. Elena oddała mój zeszyt. Cała klasa gapiła
się na nas. Jedna tylko osoba patrzyła na mnie z uśmiechem. Była
to dziewczyna z wymiany, Annabeth Chase.
Annabeth była ode mnie
starsza, chyba ze dwa lata. Pojawiła się w naszej szkole z tydzień
temu. Podobno jest z wymiany z jakiejś szkoły w Manhattanie. Na
każdej przerwie obserwuje mnie, jakbym była jakąś bombą która w
każdej chwili może wybuchnąć. Nie gadałyśmy ze sobą zbyt
często, ale traktowaliśmy się naj najlepsze przyjaciółki, i nie
czułyśmy tej różnicy wieku między nami.
Dzisiaj po szkole
zostawałam na dodatkowe lekcje. Usiadłam na parapecie w korytarzu i
zobaczyłam że po Annabeth przyszedł jakiś chłopak. Ann
pocałowała go w policzek, potem chwilę rozmawiali ale na końcu
spojrzeli prosto na mnie. Z zaskoczenia spadłam z parapetu. Akurat
przechodził profesor Brzytwa. Nadaliśmy mu taką ksywkę, bo zawsze
dla uczniów był ostry jak brzytwa. Naprawdę nazywał się
Herstrock. Dziwne nazwisko, nie? Uśmiechnął się do mnie
złowieszczo i nawet nie pomógł mi wstać, tylko przeszedł
spokojnie.
Weszłam do klasy w której
miałam mieć zajęcia. Dziwnie się czułam, siadając sama w łąwce,
na środku pustej sali. Do klasy wszedł profek Brzytwa.
-Profesor Herstrock?
Zajęcia mam z panią Jenevif...
-Musiała wyjść
wcześniej, dzisiaj ja się tobą zajmę, Lio Jones.
-Okej...
Przyznam, zachowywał się
dziwnie. Morderczy uśmiech nie schodził z jego twarzy. Jego głos
był jakby... zimny. No i nie miał przy sobie książek,
podręczników, dzienników i kartek, co zawsze ma prof. Jenevif.
-Przepraszam... Ale gdzie
pan ma książki?
Nagle niesamowicie szybko
pojawił się przed moją ławką.
-Jesteś słaba, Jones.
Nawet dziecko tej nędznej bogini stanowi zagrożenie.
-Co pan wygaduje... -
powiedziałam wstając z krzesła.
-Nie mów że nie wiesz,
Jones.
-Niech pan przestanie!
I nagle stało się coś
niesamowitego. Brzytwa zaczął rosnąć, a im był wyższy tym
grubszy i mniej przypominający człowieka.
-Co teraz zrobisz,
herosie?!!
Kompletnie jego nie
rozumiałam. Padłam na podłogę w tej samej chwili kiedy Brzytwa
stanął się czymś podobnym do kangura, tyle że straszniejsyzm i
przeskoczył nademną. Kiedy wstałam był niedźwiedziem, tylko pysk
miał... taki okropny! Połączenie wilka, rekina, niedźwiedzia,
buldoga... Potem już nie mogłam się skupić na jego wyglądzie, bo
co sekundę miał inny wygląd. Uniósł krzesło tak jakby to było
piórko i wycelował we mnie. Krzesło rozbiło okno a miliony szkła
posypały się na ziemię, przewracając mnie wprost pod nogi tego
czegoś, co kiedyś było Brzytwą. W tej samej chwili do środka
wbiegł ten chłopak rzucając się na
niedźwiedzio-tygryso-wilko-pso-rekina. Szybko wstałam i zobaczyłam
Annabeth.
-Trzymaj to! - rzuciła
mi... miecz. - Nie wypuszczaj go z ręki! Choć!
Pobiegłam za Ann, a zaraz
za mną wybiegł ten chłopak.
-Gdzie Brzytwa?
-Brzytwa? - zapytał
tamten.
-Tak go nazywali –
wyjaśniła Ann wskazując na zamknięte drzwi od sali.
-Udało mi się...
zamienić go w mysz... To niepotrfa długo, musimy się zmywać
zanim...
Nad nami usłyszeliśmy
dźwięk helikoptera. Za chwilę szkoła została pozbawiona dachu,
przynajmniej we wschodniej części.
-Uciekamy – wrzasnęli
oboje.
Po czym zaczął się
bieg. Widziałam tony potworów takich jak Brzytwa wylatujących z
helikoptera. I wszystkie biegły w naszą stronę. I nagle straciłam
Annabeth i tego chłopaka z oczu. Po prostu znikli. Zatrzymałam się
i odwróciłam. Za mną stał ośliniony pies wielkości dorosłego
drzewa. Dopiero teraz zrozumiałam po co mam miecz. Zamachnęłam się
nim, a potwór albo był bardzo wolny albo bardzo ślepy, bo dał
sobie odciąć głowę. Annabeth (która pojawiła się z nikąd)
pociągnęła mnie za rękę i wyszliśmy ze szkoły. Cały budynek
był w płomieniach. Wszystkie rośliny uschnęły. Zachodnia część
była zgnieciona, a wschodnia nie miała dachu. Środkowa
wyglądała... okropnie. Ze wszystkich okien wybito szkło, także
było można oglądać wszystko. W środku potwory atakowały
wszystkich ludzi. Zawieszały w każdej sali dziwaczne... godła. Ale
to co zobaczyłam obok... skrzydlate konie. Usiadłam na jednym z
nich. Kiedy wznieśliśmy się do góry usnęłam.
Kiedy się obudziłam
leżałam na akanapie w jakimś dużym pomieszczeniu. Obok mnie
siedziała Annabeth.
-Co... hej, gdzie ja
jestem?
-Witaj w Obozie Herosów.
-Herosów? Takich... jak
Perseusz? Herakles?
-Dokładnie.
-Co się ze mną stało?
-Zasnęłaś w locie i
trafiła cię strzałą wysłana przez jednego ze Zmiennokształtnych.
-Co?
-To te potwory w naszej
szkole. Kiedy przyjechaliśmy dzieci Apollina cię wyleczyły.
-Co?
-Ech... Słuchaj. Wiesz co
to Posejdon, Zeus, Hermes, Atena...
-Acha.
-Oni istnieją.
Przemieszczają się tam gdzie ogień bije najmocniej. No a wiesz...
bogom podobają się śmiertelnicy no i... powstajemy my.
-Ty... kto jest twoją
mamą?
-Atena.
-Też bym chciała.
Annabeth pokręciła
głową.
-Jesteś za wybuchowa.
Do pokoju wszedł ten
chłopak z... centaurem. Poważnie mówię. Wszedł z centaurem.
-Poznałaś już
Percy'ego. - powiedziała do mnie Ann stając przy chłopaku – A to
jest Chejron, koordynator zajęć na Obozie.
-Witaj – powiedział do
mnie Chejron – Jak się nazywasz?
-Jestem Lia Jones... Te
potwory... Co... Co to było?
-Zaatakowały cię. Ale
nie wiem dlaczego aż tylu...
-Na razie nie wiemy kto
jest twoją mamą więc będziesz w domku numer 11.
-Jasne.
Annabeth zaprowadziła
mnie do dziwacznego domku w którym było mnóstwo łóżek i
plecaków. Pokazała mi kąt i mówiła żebym się tam rozgościła.
Potem wyszłą, zostawiając mnie samą ze sobą. Może opiszę domek
numer 11.
Łóżka zajmują większą
część sali. Są poukładane byle jak i byle gdzie. Plecaki są
poukładane w każdym rogu pokoju. Pod ścianę zostały przesunięte
biurka. Było ich może z sześć, każdy podrapany i zniszczony. Na
ścianach powieszone były różne zdjęcia z mężczyzną z jasnymi
włosami i butami ze skrzydłami. Domyśliłam się, że to był
domek Hermesa. Ale niewiem, czy Hermes jest tak zainteresowany
śmiertelniczkami że nic innego nie widzi, czy może jego domek
specjalnie był tak ciasno urządzony.
-Cześć.
Wrzasnęłam i odwróciłam
się. Za mną stało dwóch chłopców. Mieli podobne twarze i włosy
do tego faceta na obrazku.
-Ej spokojnie. Nie
ugryziemy cię – powiedział jeden z nich.
-Kim jesteście? -
zapytałam krzyżując ramiona.
-Jestem Travis, a to mój
brat Connor. Jesteśmy synami Hermesa.
-Ok... Możecie mi
powiedzieć dlaczego tu jest tyle łóżek?
-No... Hermes to bóg
podróżników, nie? No i... dopóki twój rodzic nie da znaku że
jesteś jego dzieckiem, mieszkasz tu. W domku Hermesa.
-Acha...
Kiedy przyszła pora na
spanie siedziałam w lesie. Nie wiem dlaczego, ale patrzenie na
przyrodę... uspokaja mnie. Zastanawiałam się kto jest moją mamą.
Brzytwa powiedział, że jestem córką nędznej bogini. Czyli
mogłaby to być na przykład Afrodyta. Jest słaba. Ale... ja córką
Afrodyty? Nie przejmowałam się wyglądem, nie byłam też za ładna.
A poza tym, mój ojciec to szalony naukowiec-ogrodnik, którym
Afrodyta na pewno by się nie zainteresowała. Z westchnieniem
wróciłam do domku i położyłam się na materacu, który przyniósł
mi Connor. Nie sądziłam, że już następnej nocy nie będę tu
spać.
Dowiedziałam się
wszystkiego z mojego snu. Stałam w lesie, nad strumykiem. Nad wodą
pojawiła się kobieta w białej szacie o długich brązowych włosach
i zielonych oczach. Przypominała mi mnie.
-Demeter – powiedziałam.
Wiedziałam, że to ona.
-Witaj, moja droga.
Nareszcie dowiedziałaś się o herosach i tym świecie,
prawda?
-Czyim jestem dzieckiem?
Demeter zaśmiała się.
-Przecież ty wiesz, kto jest twoim rodzicem. Wiesz dlaczego zawiał
wiatr i dolniczki eksplodowały. Wiesz dlaczego rodzic cię nie
uznaje. Wiesz o kim mówił Zmiennokształtny kiedy cię zaatakował.
Miała rację. Wiedziałam. Zacisnęłam pięści. Nie, to nie może
być prawda. Nie mogę, po prostu nie mogę. Jestem za silna. Nie
mogę być herosem! Nie mogę!
Sen powoli zaczął się rozmazywać. Demeter pomachała mi.
Obudziłam się cała spocona. Był środek nocy. To nie mogła być
prawda, nie! A jednak wierzyłąm w to. Wiedziałam kto jest moją
matką. Moim boskim rodzicem była Demeter.
hmm... hmm.... ciekawie się zapowiada,lecę czytać kolejny ! Jak narazie zapraszam do mnie : http://wystarczy-jeden-krok-malenki-krok.blogspot.com/ wszystkie komentarze miło widziane :)
OdpowiedzUsuń